Prof. Jacek Bartyzel o tzw. oświeceniu

Około 1750 roku tzw. oświecenie przestało być elitarną rozrywką plus/minus kilkudziesięciu mędrków i pisarczyków, a zdołało wlać swoje jady w cały krwiobieg kultury europejskiej (czy już euroamerykańskiej). Słusznie tedy Reinhart Koselleck przyjmuje tę datę jako “czas siodła”, początek skoku w nowoczesność. Dwa są główne tego znamiona. Pierwsze, to rozprzestrzenianie się bezbożnictwa, na ogół w (słabo) zakamuflowanej postaci deizmu, a praktycznie libertynizmu i antykościelności, ale też już gdzieniegdzie jawnego ateizmu. Drugie – a moim zdaniem nie dość uważnie postrzegane – to powstanie umysłowo-politycznej aberracji, którą zgodnie, choć niezależnie od siebie, José Agostinho de Macedo i Joseph de Maistre, nazywali “manią konstytucjonalizmu”. Pandemiczny charakter tej manii jest niewątpliwy, bo przecież w tym samym czasie tysiące ludzi od Bogoty po Warszawę uwierzyło, że spisanie jednej ustawy zasadniczej rozwiąże raz na zawsze wszystkie problemy społeczeństwa, więc najpierw rzucali się do kolan monarchów, jak markiz Poza do Filipa II w “Don Carlosie” Schillera, wołając: “Panie, daj nam konstytucję!”, a potem przestali się rzucać i zaczęli robić rewolucje, żeby ją samemu uskuteczniać. Największym absurdem tej manii było to, że chcieli oni KONSTYTUOWAĆ narody i państwa, które od stuleci, a niektóre nawet wcześniej, były już UKONSTYTUOWANE, miały swoje konstytucje naturalne, swoje prawa zasadnicze/fundamentalne/kardynalne, swoje oryginalne instytucje oraz niezwykle złożoną i subtelną tkankę niepisanych zwyczajów, praw pisanych i niepisanych poszczególnych ciał społecznych i organizmów terytorialnych, sieć nakładających się na siebie jurysdykcji etc. etc., których autorem był Czas (ten, jak pisał de Maistre, “minister Boga w departamencie świata”). Takie postępowanie byłoby absurdalne nawet w oczach starożytnych Greków (na których XVIII-wieczni nowatorzy nieustannie, ale bezzasadnie się powoływali), albowiem Grecy zupełnie nowe prawa nadawali jedynie KOLONIOM tworzonym przez już ukonstytuowane poleis, którym z kolei zrąb praw, jak wierzyli, nadali ab origine półmityczni prawodawcy, jak Likurg). Tu jest także początek tej pozytywistycznej wiary, którą wyśmiewał później Schmitt, że z państwa można właściwie wyeliminować politykę jako sztukę decydowania, zastępując ją automatyzmem bezosobowego prawa konstytucyjnego. Lecz w XVIII-wiecznej manii konstytucjonalizmu jest coś jeszcze, co łączy się ściśle ze zjawiskiem bezbożnictwa. Liberalny Prawodawca układający konstytucję jest Demiurgiem, który uznając, iż istniejący porządek jest tak zepsuty, że można odmówić mu statusu istnienia, tworzy zatem, jak Bóg, nowy świat ex nihilo, zapisując świecki jeszcze Nowszy Testament na czystej tablicy, a nawet “lepiej” i szybciej niż Bóg, bo Bóg, jak czytamy w Księdze Rodzaju, tworzył świat przez sześć dni, a siódmego dnia odpoczywał, natomiast Demiurg Konstytucyjny (Ciało Ustawodawcze) układa konstytucję w jeden dzień, wierząc, że przez pozostałe dni tygodnia społeczeństwo będzie błogo odpoczywać pod dobroczynnym tchnieniem rozdziałów i artykułów Konstytucji. Lecz ta śmieszna pycha zostanie ukarana w ten sposób, ze po uchwaleniu jakiejkolwiek konstytucji natychmiast okazuje się, że indywidualne rozumy innych demiurgów mają inne koncepty konstytucyjnego porządku i tak, zamiast powszechnego spoczynku w harmonii i szczęściu, zaczyna się niekończąca się bellum omnium contra omnes pod hasłem: “moja konstytucja jest lepsza niż twoja!”.
źródło Facebook: Jacek Bartyzel
#wrealu24#kulturaihistoria